środa, 8 listopada 2017

problem tam, gdzie go pozornie nie ma

Mówią, że miłość i szczęście są największymi zabójcami weny.
To prawda.

Wena jest jedną wielką sprzecznością. O wiele łatwiej pisać, gdy o wiele ciężej żyć.

Cierpienie sprzyja wenie. Samotność, ból, depresja.
Z najgorszych cierni rodzi się kwiat. Piękniejszy lub brzydszy, pachnący lub odpychający, chwytający za serce lub beznadziejnie żałosny.
Ale taki kwiat ma funkcję przede wszystkim w jakimś stopniu ukojenia dla jego twórcy.
Publika nie jest ważna, publika nie istnieje.
To tak jak na co dzień -
tysiące ludzi mijanych ulicami, tysiące obcych sobie ludzi.
Duże miasto zapewnia luksus pozostania anonimowym, ale może być i umieralnią jednostki.

Ale przyszła i do mnie tej jednej, którejś z kolei, bezsennej nocy. Zwabiona w zasadzkę podświadomości, przyprowadzona jakimś nieuzasadnionym niepokojem, który jest ze mną od tamtego dnia. Wciąż.


Szczęście nie jest lekarstwem na wszystko.


Zawsze byłam jedną wielką sprzecznością.

Niestabilność emocjonalna, spychająca z euforii do ataku histerii; wszechogarniająca nienawiść do ludzi, przy jednoczesnym pragnieniu i uwielbianiu towarzystwa; żal i gniew, odczuwane razem z tęsknotą i pragnieniem zwrócenia na siebie uwagi - bezowocnym. 
Ale te ostatnie uczucia znikły już jakiś czas temu. Pojawiały się tylko w kontekście jednej osoby, mężczyzny pokrewnego ze mną - to wystarczy.
I tak samo jest ze szczęściem w moim życiu, które trzyma mnie jeszcze przy nim, ale nie niweluje czerni w mojej duszy, nie skleja mnie w całość. Pomaga zapomnieć, lub też wyprzeć myśli na dłuższy czas, ale nie leczy ich.

Chciałabym zwinąć się w kłębek i odfrunąć, niczym niepotrzebny, zalegający w domu lub sercu kurz.




Żyć, by umierać i umierać, by żyć

Przykre, jak często mówię innym ludziom, że umieram.
Powtarzam, spoglądając im w twarz, licząc na zrozumienie, na ten błysk w oku, na uchwycenie przez kogoś poprawności tego zdania w ułamku sekundy, na zerwanie maski z mojej twarzy.

Umieramy co dzień. Na milion sposobów, w milionach zakamarkach duszy i ciała.


Pęknięć nie czuć, kiedy człowiek dobrze się przyzwyczai.

Praktyka czyni mistrza.

Naucz mnie żyć. Naucz mnie czuć nie tak mocno, mniej dosadnie, swobodniej.


Jak pohamować tę pogoń myśli? Jak uciec przed samą sobą?

Jak żyć? Jak nie umrzeć kolejny raz dziś?

Z ironią w głosie, z fałszywym uśmiechem na twarzy, z nauczoną radością, znów obedrę się ze skóry przed innymi, powtarzając, łagodne już, ale ze znanym mi mocnym wydźwiękiem, umarłam.

Rzucę to między wierszami, niczym przecinek w zdaniu, codzienny rytuał, rutynę życia.
Pozwolę temu nie tylko wybrzmieć, ale i się spełnić. W momencie wypowiedzenia, skaleczyć, zupełnie niewidzialnie dla innych, moje papierowe serce.
Kolejny raz umrzeć, pozwolić wewnętrznemu cmentarzowi rozprzestrzeniać się we mnie, rosnąć, czekać na dzień, w którym zabraknie miejsca, ale co, jeśli taki dzień nigdy nie nadejdzie?

Co, jeśli człowiek jest niezniszczalny? 


Być może stajemy się coraz gorsi, mroczniejsi, bardziej złamani w środku, ale nieskończeni?

Ta myśl przeraża najbardziej.

Wielki powrót udręczenia

I nagle powraca.
Powraca jak coś dawno zapomnianego, jak stara ulubiona zabawka z dzieciństwa, jak przeszywający ból w żebrach i jak czuły dotyk ukojenia.
Powraca potrzeba pisania, napisania czegoś, wyrzucenia z siebie złogów codzienności.

Dziś jestem inna. Bardziej powściągliwa w dzieleniu się emocjami, ale nie w wyrażaniu ich, choćby na swój sposób, w swojej samotni.
Świat nie toleruje słabości. Nie takiej.
Ukrywane latami ciemne myśli wcale nie odeszły. A może się nasiliły?
Kiedyś pisanie mnie koiło.
Wyrzut setek słów, nielogiczny, być może niepotrzebny.



Dziś wstydzę się płakać.


Tamtejszą codzienność uznaję za słabość. Przynajmniej przed innymi ludźmi.
Kiedy czasem wybucha ze mnie ogrom skrywanych głęboko obaw, zahaczających znacząco o psychozę, pozwalam sobie na kilka sekund szału, po czym wzbudzam w umyślę pogardę do samej siebie.




Czy moja powracająca bezsenność zaprowadziła mnie do początku?
Czy nie w ten sposób wyrzucałam zawsze odłamki mojego szaleństwa i ciemnych, przytłaczających, niczym ogromny głaz, natłoku myśli?



Delikatnie, na swój sposób, usypiało w ramionach kiczowatego liryzmu, tęskniącą za prawdziwą sztuką potłuczoną duszę.
W beznadziei człowiek wraca do tego, co dawało mu niegdyś ukojenie.
Czy to jest ten czas? Czy nadszedł czas dla mnie?



Pseudo-kuracja.
Pseudo-sztuka.
Pseudo-ja.